Jak mówi popularne powiedzenie – nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny. Wśród nich zdarzają się też tacy, którzy mają futro i biegają na czterech łapach. Max to 17-letni, australijski pies pasterski, który wykazał się wielką mądrością i opiekuńczością.
Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny. Niektórzy mają na sobie służbowy uniform… stacji benzynowej. Mimo że groziła im za to utrata pracy, pracownice musiały zaryzykować. Kiedy podszedł do nich pies, chęć pomocy zwyciężyła nad wszelkimi wątpliwościami.
Jednak wszyscy traktują te sprawy niezwykle poważnie: stosując zasady i hierarchie wojskowe, chcą stoczyć ze sobą uczciwą i honorową walkę. BOHATEROWIE CHŁOPCY Z PLACU BRONI: JANOSZ BOKA, ERNO NEMECZEK, LESIK, BARABASZ, KOLNAY, CZELE, CZONAKOSZ, WEISS,
Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny! 5 godzin ago 5 godzin ago. Trending. 242 2. Dzban nie zauważył, że na jego drodze stoi słup. 5 godzin ago 5 godzin ago.
Poniżej znajduje się wiele przetłumaczonych przykładowych zdań zawierających tłumaczenia "NIE NOSZĘ PELERYNY" - polskiego-angielski oraz wyszukiwarka tłumaczeń polskiego. Telugu Tamil Malajalam Tagalski Bengalski Wietnamski Malajski Tajski Koreański Japoński
jurus gambar senam dasar psht 1 90. Żyjemy w wielkich skupiskach miejskich, gdzie nietrudno o wypadek lub nagłe zdarzenie, które będzie od nas wymagało reakcji. Jadąc samochodem, będąc w pracy czy na spacerze, może się okazać, że nasza wiedza, lub umiejętności kogoś w naszym otoczeniu zaważą o życiu i śmierci. Dzieci już od najmłodszych lat są zapoznawane z zasadami pierwszej pomocy. Jest to włączane do programu nauczania lub prowadzone w formie dodatkowych kursów. Takie kursy prowadzi na przykład WOŚP czy Polski Czerwony Krzyż. Przynosi to zamierzony skutek, coraz częściej słyszymy w mediach, że nastolatka zareagowała i uratowała komuś życie podczas, gdy dorośli nie wiedzieli jak zareagować lub dziecko wiedziało, że trzeba zadzwonić na pogotowie. Mam wrażenie, że dzieci częściej potrafią sięgnąć po swoją wiedzę i ruszyć by ratować drugiego człowieka, bo nie myślą o wszystkich możliwych konsekwencjach, skupiają się na tym co naprawdę ważne – ratowaniu życia. A co z dorosłymi? Każdy kiedyś spotkał się z jakąś formą kursu pierwszej pomocy, na lekcjach PO, w harcerstwie czy pracy, każdy widział „coś” w telewizji, ale choć wiedza o ratownictwie medycznym jest powszechna, nie każdy potrafi wykorzystać ją w praktyce. Wiele razy widziałam jak ludzie omijali leżącą na ławce osobę, mówiąc „pewnie pijany”, rzadko ktoś się zatrzyma i zapyta czy dany człowiek nie potrzebuje pomocy. Każdy obywatel ma określone prawem obowiązki, jeśli stanie się świadkiem wypadku. W świetle obowiązujących przepisów prawa nieudzielenie pierwszej pomocy jest karalne, jednak wiele osób jej nie udziela. Dlaczego? Powodów jest wiele, przykładowo: Ludzie boją się, bo nie wiedzą jak pomóc, warto pamiętać, że pomocą jest już zadzwonienie po karetkę! Nie chcą zaszkodzić, żeby potem nie zostać pozwanym za uszkodzenie ciała lub mienia (nie należy się tego bać, ponieważ prawo chroni ratującego). Boją się, że zarażą się od poszkodowanego chorobą zakaźną (dlatego warto nosić przy sobie plastikowe rękawiczki). [1] Korzystając z możliwości chciałam przedstawić zasady pierwszej pomocy, które mogą się każdemu z Nas kiedyś przydać 😉 : Infografika pochodzi ze strony: Prawo w Polsce zobowiązuje także pracodawców do zapewnienia bezpieczeństwa i higieny w miejscu pracy. Każdy pracownik powinien mieć dostęp do odpowiednio wyposażonej apteczki oraz pierwszej pomocy przedlekarskiej. Każdy pracodawca ma obowiązek wybrać i przeszkolić z udzielania pierwszej pomocy osobę, która będzie pełniła rolę ratownika. Osoba ta jest odpowiedzialna za organizację pomocy, koordynowanie ewakuacji w razie zagrożenia czy pilnowanie stanu wyposażenia firmowej apteczki. Liczba ratowników w firmie to przeważnie 1 osoba na 50 pracowników, może ich być więcej np. ze względu na stopień ryzyka w pracy. Za niski stopień ryzyka uznawane są biura, biblioteki, hotele, średni stopień ryzyka to firmy zajmujące się produkcją, montażem, magazynami, a wysoki stopień ryzyka to górnictwo, przemysł ciężki. [2] Firmy zajmujące się opieką medyczną, takie jak Luxmed, Medicover itp., w swojej działalności mają elementy ratownictwa medycznego, dzięki wykorzystaniu których mogą angażować się w projekty zwiększające bezpieczeństwo, takie jak edukacja i szkolenia pracowników z zakresu udzielania pierwszej pomocy. Przykładowo – Medicover od 2006 roku organizuje mistrzostwa Ratownictwa Medycznego „Bezpieczna Firma”, akcja ma na celu promowanie idei ratowania ludzkiego życia w każdych warunkach.[3] Firma Volkswagen wraz z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy prowadzi program edukacyjny „Ratujemy i Uczymy Ratować”. Na jego inauguracji została podjęta udana próba pobicia rekordu Guinnessa w resuscytacji krążeniowo- oddechowej. Do bicia rekordu zgłosiło się 85 030 osób, które jednocześnie ćwiczyły w wielu miastach. Największa grupa zebrała się pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie, pozostali uczestnicy wzięli udział w ustanowieniu rekordu w 868 miejscach na terenie Polski. Prowadzącym próbę bicia Rekordu Guinnessa był Prezes Zarządu WOŚP – Jurek Owsiak. Podczas próby bicia Rekordu Guinnessa na placu przy Pałacu Kultury i Nauki zaprezentowano samochody, które Volkswagen użyczył na potrzeby programu „Ratujemy i uczymy ratować” oraz do obsługi wolontariatu WOŚP – Pokojowego Patrolu. W ciągu najbliższych lat Volkswagen wspólnie z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy będzie prowadził liczne aktywności związane z promocją programu edukacyjnego „Ratujemy i Uczymy Ratować”, tak aby jak najwięcej osób w Polsce potrafiło udzielić pierwszej pomocy. [4] Fundacja Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy od lat prowadzi szkolenia z pierwszej pomocy dla dzieci i młodzieży, bezpłatnie przekazała też szkołom ponad 65 000 fantomów do nauki resuscytacji oraz podręczniki i wiele innych materiałów dydaktycznych, dodatkowo przeszkoliła nauczycieli, by mogli prowadzić zajęcia dzieciom. Za sprawą tych inicjatyw już ponad 2,5 miliona dzieci poznało zasady udzielania pierwszej pomocy, a nauka resuscytacji krążeniowo – oddechowej stała się powszechna, bezpłatna i dostępna dla wszystkich dzieci.[4] Na szczęście ilość ludzi, którzy potrafią pomóc systematycznie rośnie, pojawiły się też nowe możliwości – rzecz, o której jeszcze 20 lat temu nikt nie marzył. Defibrylatory pojawiły się na uczelniach, stacjach metra, a nawet w niektórych taksówkach. O tym, że taksówkarze są doskonałym materiałem na ratowników nie musze chyba nikogo przekonywać. Są na ulicach przez całą dobę, pierwsi mogą zareagować w razie wypadku, widzą więcej niż zwykły kierowca. Pomysł, żeby zostali przeszkoleni z zasad pierwszej pomocy wprowadziła korporacja ELE Taxi, której wszyscy taksówkarze znają zasady pierwszej pomocy, ale to dopiero początek 🙂 Ogromny potencjał, który drzemie w korporacji taksówkowej, a zwłaszcza tak dużej jak ELE (ok. 1500 pracowników), skomunikowanej ze sobą łącznością radiową i telefoniczną, przebywającej na ulicach miasta we wszystkich jego zakątkach przez 24 godziny na dobę, został wykorzystany w celu ratowania ludzkich istnień. Od stycznia 2012 roku rozpoczęły się kursy z udzielania pierwszej pomocy medycznej przeznaczone dla wszystkich zatrudnionych kierowców. Do dziś zostało przeszkolonych ich ponad 1600, z czego ponad 100 osób ukończyło także wyższy etap – kurs ratownika drogowego PZM. Taksówki podczas EURO 2012 były wykorzystywane przez Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego. Trzydzieści taksówek ELE Taxi jest wyposażonych w profesjonalny sprzęt do ratowania życia ludzkiego: defibrylatory AED Plus (Zoll) oraz apteczki R0. Wróćmy jednak do powodu zaangażowania się korporacji w takie działania. Taksówkarze ze względu na specyfikę pracy bardzo często natrafiają na różnego typu zdarzenia losowe na drodze, często to oni pierwsi pojawiają się na miejscu wypadku, a dzięki przeszkoleniu ich reakcja jest natychmiastowa: zabezpieczenie terenu, tele fon na pogotowie, następnie przystąpienie do czynności ratujących zdrowie lub życie ofiary. Poniżej przebieg kilku akcji ratowniczych z udziałem taksówkarzy ELE Taxi, opowiadany przez nich samych (Bardzo dziękuję za udostępnienie materiałów Ele Taxi). Taksówkarz Pan Adam K. „Moja pierwsza akcja. Latem 2012, jadąc w korku przez ul. 11 Listopada zauważyłem zbiegowisko na chodniku, na ulicy ktoś leżał, wszyscy się przyglądali, nikt nie starał się pomóc. Wjechałem na chodnik, mężczyzna bez znaków życia, krzyknąłem na jednego z gapiów by wezwał karetkę, sprawdziłem funkcje życiowe, nie oddychał, brak tętna. Rozpocząłem reanimację. Błyskawicznie rozłożyłem AED, rozerwałem koszulę leżącemu, podpiąłem elektrody. Zaskoczył. Powoli odzyskiwał przytomność bezradnie rozglądając się wokół. Karetka przyjechała po 15 minutach, lekarz stwierdził, że uratowałem mu życie.” TAKSÓWKARZ PAN Piotr W. „17 grudnia 2013 roku. Jechałem Hynka, przede mną dwa rozbite samochody. Zatrzymałem wóz blokując pas ruchu, włączyłem awaryjne, założyłem kamizelkę, ustawiłem trójkąt. Jeden z kierowców chodził wokół samochodów zdezorientowany, drugi w Renault Twingo, zakrwawiony jęczał z bólu. Świadkowi zdarzenia poleciłem wezwać pogotowie, zaczął dzwonić, zająłem się rannym z Twingo. Założyłem opatrunki na czoło i rękę, usztywniłem kołnierzem szyję. Przyjechało pogotowie i Policja. Przez nikogo nie zatrzymywany wsiadłem do samochodu i ruszyłem. Przyjemnie było, gdy odjeżdżając usłyszałem oklaski, były skierowane do mnie.” TAKSÓWKARZ PAN Grzegorz M. „26-go stycznia tego roku jechałem Wołoską w stronę Galerii. Wypadek. Pługosolarka uderzyła w jadący z przeciwnej strony samochód, ten w wyniku uderzenia wpadł na latarnię. Zablokowałem ruch, jednemu z gapiów kazałem wezwać pogotowie. Kierowca rozbitego wozu narzekał na ból głowy i szyi, założyłem mu kołnierz ortopedyczny. Jeden z trzech siedzących na tylnym siedzeniu pasażer ów krwawił z ust. Zatamowałem krwawienie, sprawdziłem pozostałych – nikomu nic się nie stało. Przyjechała karetka nr 32, przekazałem im poszkodowanych. Gdy zdejmowałem kamizelkę, z tłumu gapiów podszedł starszy mężczyzna – dobra robota – powiedział ściskając mi rękę. Miłe.” Taksówkarz Pan Łukasz K. „24 listopada 2012, wjechałem z Marszałkowskiej w korek na Jerozolimskich. Przy hotelu Polonia zablokowane tramwaje i zbiegowisko ludzi, ogólne poruszenie. Domyśliłem się, że coś się stało, przebiłem się samochodem na lewy pas, blisko miejsca zdarzenia. W pobliżu torów leżał zakrwawiony człowiek, nikt się nim nie zajmował. Ustawiłem samochód tak by zablokować ewentualny ruch samochodów i pobiegłem do poszkodowanego. Miał mocno okaleczoną głowę – uderzył nią w szybę tramwaju, która aż się roztrzaskała. Spodnie od kolan w dół były całe we krwi. Krzyknąłem na jednego z obserwatorów zdarzenia o wezwanie karetki pogotowia i zająłem się leżącym mężczyzną. Był nietrzeźwy, w szoku. Najpierw opatrzyłem głowę – założyłem opatrunek na ranę i kołnierz ortopedyczny na szyję. Potem rozciąłem spodnie. Płoza tramwaju poprzecinała skórę nóg, kości były całe. Zatamowałem krwawienie, założyłem opatrunki. Przyjechała karetka. Anglik, bo takiej narodowości był poszkodowany, podziękował mi leżąc już na noszach.” TAKSÓWKARZ PAN Arek R. „Ulica Powsińska, wieczór, na lewym pasie na ukos stoi samochód bez świateł, wewnątrz siedzi „gość” ze spuszczoną głową. Zatrzymałem się, otworzyłem drzwi, sprawdziłem tętno – słabo wyczuwalne, bardzo płytki oddech. Odchyliłem siedzenie, głowę przechyliłem do góry by udrożnić drogi oddechowe, wezwałem karetkę. Pogotowie przyjechało prawie natychmiast, zmierzyli cukier, hipoglikemia, zabrali go do szpitala.” Dodatkowo w ramach działalności AUTOMOBILKLUBU „WARSZAWSKIEGO” ELE taxi w 2015 roku odbyło się sporo wydarzeń promujących pierwszą pomoc, takich jak akcje edukacyjne w przedszkolach i szkołach: Czy też serie letnich pikników promujących bezpieczeństwo na drodze: Potrzebne jest upowszechnianie tej wiedzy. Marzy mi się świat, w którym każdy zna zasady pierwszej pomocy, każdy się zatrzyma i zapyta, każdy będzie wiedział, co robić. Jednak by ten idealny stan osiągnąć musimy edukować wszystkie grupy wiekowe od najmłodszych, po kluby seniora. W każdym możliwym miejscu, na każdych targach i jarmarkach. Nigdy nie wiemy, komu może to uratować życie. Warto żeby firmy szkoliły swoich pracowników, żeby angażowały się (może w ramach działać CSR?) w akcje szkoleń. Jeśli wykorzystamy nasze zasoby i możliwości, a mamy ich tak wiele, to może, mam nadzieję, któregoś dnia, gdy my będziemy potrzebowali pomocy, znajdzie się ktoś, kto będzie umiał jej udzielić i nie przejdzie obojętnie. Źródła: Za materiały bardzo dziękuję firmie ELE taxi, której działania zainspirowały mnie do napisania tego artykułu. [1] [2] [3] [4] Inne: FILMIK
level 1Czy mowa o tej samej konstytucji co myÅ›lÄ™ - tej "takiej książeczce", na którÄ… zaraz po wyborach w 2015 nasrali?NieÅ‚adnie tak sobie wycierać niÄ… teraz mordÄ™, smród rozniesie siÄ™ po caÅ‚ej 1Absolutnie obrzydliwe, macha tymi Å‚apami i krzyczy konstytucja. I ten niemrawy tÅ‚um z trudnoÅ›ciami powtarzajÄ…cy za niÄ… „konstypucjaâ€level 1Wyższość polskiej konstypacji nad prawem unijnymlevel 1Czy to pijana wodzirejka na imprezie w remizie? Czy MarszaÅ‚ek Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej?level 1ByÅ‚o dziÅ› w szkle kontaktowym. To nie jest caÅ‚ość tego na poczÄ…tku jakiÅ› gość zrobiÅ‚ kung fu przeciwko ludzi co utrzymali 1Taki baner kosztuje dwie dyszki a ile dobrego 1Åamie Å»arliwie EtykÄ™ (dziennikarskÄ…)level 1Ciekawi mnie co oni chcÄ… w tej konstytucji zmienić, że siÄ™ tak o to drÄ…. Może idÄ… Å›ladami ruskiego kolegi?level 1Not the hero we deserved, but the hero we 1Tak w sumie to ciekawe kto i po co chodzi na takie wiece. Może ktoÅ› gdzieÅ› czytaÅ‚ jakieÅ› badania na ten temat czy coÅ›? PiS, PO czy tam inne mniejsze przybudówki zależnie kto z jakiej partii wiadomo co bÄ™dzie mówi i raczej nic odkrywczego nie siÄ™ tam nie usÅ‚ 1PrzydaÅ‚oby siÄ™ trochÄ™ popracować nad tÄ… konstytucjÄ….level 1ja myÅ›laÅ‚em że coÅ› takiego to tylko dobre snylevel 1Oni unie i konstytucjÄ™ majÄ… globoko w dupie wazne ze sÄ… przy korycielevel 1To wyglÄ…da jak jakaÅ› absurdalna 1Aż mi siÄ™ na serduszku ciepÅ‚o zrobiÅ‚o 🥺level 1Brakuje tam z koszulkÄ… :) ale by siÄ™ pisiory zdziwiÅ‚y :P
Beznamiętnie wodziłam wzrokiem po nagłówkach kolejnych artykułów: koronawirus (nudy), strzelanina (ale to już było...), wypadek drogowy (nihil novi sub sole), aż natrafiłam na wiadomość o odnalezieniu wraku Endurance (no, i to jest ekscytujący news!). Co w tym takiego ekscytującego? Historia. Niesamowita i inspirująca historia heroicznego wyczynu załogi zatopionego statku. Przede wszystkim zaś historia jednego człowieka - Toma Creana, nieustraszonego Irlandczyka z hrabstwa Kerry, przy którym nawet taki twardziel jak Rambo wydaje się być zwykłym mięczakiem. Znikome są szanse na wydobycie Endurance. O ile w przypadku wraku najlepiej pozostawić go na dnie lodowatego Morza Weddella, o tyle historię Toma Creana należałoby wyciągnąć na światło dzienne. Jeden z dziesięciu Cofnijmy się zatem do lat 70. XIX wieku, do irlandzkiej wioski Annascaul. Tom rodzi się w 1877 roku w licznej i ubogiej rodzinie - jest jednym z dziesięciorga dzieci. Czasy nie są łatwe, nikt nie roztacza parasola ochronnego nad dziećmi. Tu, na wsi, każda dodatkowa para rąk jest na wagę złota, toteż Tom od najmłodszych lat przyzwyczajony jest do ciężkiej pracy. Nie dane jest mu zaznać akademickiego życia - edukację kończy w wieku 12 lat, by całkowicie poświęcić się pracy na farmie. Tom uwielbiał psy Nie do końca jest to jego wybór. Tom może i jest wiejskim i prostym chłopakiem, ale podskórnie czuje, że gdzieś tam musi być ciekawsze życie. Że za horyzontem, który widzi ze swojej ubogiej irlandzkiej wioski, świat się nie kończy - on się dopiero zaczyna. Ma rację. Na sąsiedniej wyspie, zwanej Anglią, żyją już inni jemu podobni - William Lashly, Robert Falcon Scott, Edward Evans... Ten ostatni jeszcze nie wie, że jego "anioł stróż" pochodzi z Irlandii i ma na imię Tom. Enough is enough Trzy lata przed Tomem, kilka hrabstw dalej, rodzi się inny Irlandczyk, Ernest Shackleton, ale Tom naturalnie o tym nie wie. Wie jedynie, że on już tak dłużej nie może żyć. Po tym, jak nieupilnowana przez niego krowa częściowo niszczy zagajnik z ziemniakami, ojciec ciska piorunami niczym sam Zeus gromowładny. Tom ucieka z rodzinnego domu i zaciąga się do Royal Navy, brytyjskiej marynarki wojennej. Ma jedynie 15 lat - jest na to za młody. Kłamie więc, że jest starszy. Przyjmują go. Od Annascaul do Antarktydy Nadchodzi grudzień 1901 roku. Tom akurat przebywa na służbie w Nowej Zelandii. W porcie, w którym cumuje jego statek, jest także inny - "Discovery" kapitana Roberta Falcona Scotta, który wyrusza niebawem na Antarktydę. Tak się składa, że jest na nim zapotrzebowanie na dodatkową parę rąk. Jeden z ludzi kapitana wdał się bowiem w bójkę, a później dokonał dezercji. Ktoś musi go zastąpić. Robi to Tom. Brothers in arms Na "Discovery" są już między innymi Ernest Shackleton i William Lashly. Łączy ich nie tylko marynarka wojenna. Ernest, tak jak Tom, nie chciał kroczyć ścieżką, którą wytyczyli mu inni. Nie chciał być lekarzem jak jego ojciec. William, Anglik, jest jakieś 10 lat starszy od Toma - on również nie widział swojej przyszłości na farmie. Każdy z nich wybrał inne życie - wszyscy znaleźli się na tym samym statku. Wszyscy też wyrobili sobie na nim renomę swoją solidną i ciężką pracą. Tytaniczny wysiłek Toma nie idzie na marne. Po powrocie z wyprawy polarnej Tom awansuje, rekomenduje go sam kapitan Robert Falcon Scott. Niecałe 10 lat później ma miejsce druga ekspedycja polarna. Celem jest zdobycie bieguna południowego. Zmienia się statek - tym razem jest to "Terra Nova", kapitan jednak pozostaje ten sam - Robert F. Scott. Na tym etapie Tom już ma wyrobioną opinię - wszyscy wiedzą, że jest silny jak tur, lojalny, wytrzymały i solidny. Ma respekt swoich starszych kolegów. Scott koniecznie chce go mieć w swojej ekipie. Przez tę minioną dekadę czasu przepłynęli razem tysiące mil. Znają się jak łyse konie. I to między innymi końmi będzie się Tom zajmował. Lubił zwierzęta, a one wydawały się to wiedzieć. Wiatr w oczy Wiele rzeczy idzie nie tak, jak powinno. Czasami ma się wrażenie, że nad "Terra Novą" wisi fatum. W drodze na Antarktydę statek prawie tonie podczas sztormu, załodze jednak udaje się tymczasowo przechytrzyć śmierć. Ta jednak będzie za nimi gonić jeszcze długi, długi czas. Tom prawie się topi, kiedy niespodziewanie pęka lód pod rozbitym namiotem. Jemu akurat udaje się uciec - w lodowatej wodzie topi się jednak jeden z kuców. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko Pasmo nieszczęść nie kończy się tak szybko - najgorsze dopiero przed Tomem. Jakieś 260 km od bieguna południowego kapitan Robert Falcon Scott wyznacza kilkuosobową grupkę, która ma wraz z nim do niego dotrzeć. Toma nie ma wśród "szczęśliwców". Dla Irlandczyka jest to ogromny cios. Decyzję dowódcy przyjmuje ze łzami w oczach, ale też z pokorą. Czwartego stycznia 1912 roku dowódca ze swoją grupą wyrusza w stronę bieguna południowego, a Tom wraz z Williamem Lashly i Edwardem Evansem w długą drogę powrotną do bazy. Za nimi rusza "wygłodniała" śmierć - i tym razem tak łatwo nie odpuści. Nie wszyscy wrócą z tej wyprawy. Rozpoczyna się wyścig o życie Droga powrotna jest jak przeprawa przez piekło. Racje żywnościowe są nieproporcjonalne do długości drogi i zapotrzebowania trzech dorosłych mężczyzn. Gubią się, ryzykują utratą zdrowia, a nawet życia, kiedy z zawrotną prędkością zjeżdżają na sankach z lodospadu podziurawionego szczelinami niczym szwajcarski ser. Chcą zaoszczędzić czas. Muszą zaoszczędzić czas. Wkrótce Edward Evans staje się niedysponowany. Długa ekspozycja na promieniowanie ultrafioletowe sprawia, że dopada go ślepota śnieżna, a uboga w witaminę C i mało zróżnicowana dieta owocuje objawami szkorbutu. Innym członkom wyprawy udaje się go szczęśliwie uniknąć - oni jednak w przeciwieństwie do Evansa jedli mięso i wątrobę fok. Edward nie chciał. Ratuj się, kto może Evans wie, że jest dla nich kulą u nogi - balastem, którego należałoby się jak najszybciej pozbyć. Mówi, by go zostawili i ratowali siebie. Odmawiają. Są w beznadziejnej sytuacji. Kończą im się racje żywnościowe, siły, a holowanie Evansa spowalnia cały marsz. Do obozu mają jeszcze 35 mil - to jakieś 4-5 dni wędrówki połączonej z ciągnięciem chorego Evansa. Wiedzą, że szanse na przeżycie są nikłe. Żywności wystarczy maksymalnie na dwa dni. Get help or die trying Tom śmierci się nie boi, mimo że czuje na karku jej zimny oddech. Wie, co ma robić. Nie będzie siedział z założonymi rękami i czekał, aż przyjdzie po niego. Po nich. Z tej całej trójki on jest najmłodszy i najsilniejszy. Zostawia obydwu mężczyzn i wyrusza w katorżniczą wędrówkę. Nie bierze ze sobą żadnego sprzętu, nie ma namiotu, ani żadnego innego schronienia. Zabiera minimum niezbędne do przeżycia - dwa kawałki czekolady i trzy ciastka. To o nich będzie żył przez całą drogę powrotną do obozu. Przez swoje najdłuższe i najtrudniejsze 18 godzin morderczo wyczerpującego marszu. Idzie po ratunek, idzie po życie. Idzie po swój Medal Polarny, ale tego jeszcze wtedy nie wie. Fortuna mu sprzyja. Do obozu dociera na jakieś dwie godziny przed okropną śnieżycą. Nie przeżyłby jej. Już teraz jest ledwo żywy. Zarówno Edward Evans jak i William Lashly żyją, kiedy dociera do nich pomoc zorganizowana przez Toma. Ich irlandzki anioł stróż w samą porę sprowadza ratunek. Edward umrze dopiero kilkadziesiąt lat później, w wieku prawie 77 lat, w Norwegii. William Lashly również dożyje spokojnej starości. Gorzki smak sukcesu Tego szczęścia nie ma kapitan Robert Falcon Scott ani wyselekcjonowana przez niego kilkuosobowa ekipa. Docierają na biegun 17 stycznia 1912 roku, ale w marcu umierają w drodze powrotnej. Tom był zatem jednym z ostatnich ludzi, którzy widzieli ich żywych. Jakiś czas później, w listopadzie, odnajdzie ich obóz, znajdzie w namiocie martwego Roberta z dziennikiem w ręku. Wzruszy się, uklęknie, ucałuje go na pożegnanie - 10 lat razem spędzili, tysiące mil przepłynęli razem. Namiot z ciałami kolegów przykryje śniegiem, tworząc z niego niejako kurhan. What if? Co by było gdyby Robert jednak go wybrał do tej końcowej misji? Zmarłby razem z nimi? A może właśnie uratowałby im życie? Kopcił jak lokomotywa, bo nie rozstawał się ze swoją fajka, ale był nieugięty i wytrwały. Przecież dopiero co dokonał niewykonalnego - przeżył swoją "misję samobójczą", mimo że chyba nikt poza nim samym nie wierzył w jej powodzenie. Do trzech razy sztuka Kiedy niecały rok później Ernest Shackleton proponuje Tomowi udział w jego trzeciej wyprawie polarnej na pokładzie "Endurance", ten nie zastanawia się zbyt długo. Biegun południowy, do którego nie dotarł ani za pierwszym, ani za drugim razem nadal śni mu się po nocach. Nie udało się dwukrotnie - kiedyś w końcu musi się udać. Tom wie już, że fortuna sprzyja odważnym. Na początku grudnia 1914 roku "Endurance" wypływa w misję przemierzenia Antarktydy. Na pokładzie jest kilkadziesiąt psów, jeden kot zwany "Panią Cieślą" - pupilek szkockiego stolarza, Harry'ego "Chippy" McNisha, który niczym zakochana żona nie odstępuje go ani na krok (stąd ten niecodzienny przydomek), a także dwudziestu siedmiu mężczyzn. A tak naprawdę to 28, bo na tym etapie rejsu Ernest nie wie jeszcze, że jeden z jego ludzi, Amerykanin William Bakewell, przemycił na pokład swojego przyjaciela, Percy'ego. Obydwaj młodzianie brali udział w rekrutacji, ale tylko jeden z nich został przyjęty do załogi. William decyduje się więc ukrywać przyjaciela w szafce. Obcy na pokładzie Kiedy intryga wychodzi na światło dzienne, Shackleton jest wściekły. Jest już jednak za późno na to, by pozbyć się pasażera na gapę. Mówi Percy'emu, że na takich wyprawach jak ta, kiedy racje żywnościowe są mocno ograniczone, pasażerowie na gapę są pierwsi w kolejności do zjedzenia. Ten mu odpowiada, że załoga miałaby więcej mięsa z niego. Ten niewyparzony język Percy'ego chyba trochę bawi Ernesta. Nie wyrzuca go za pokład, ale urządza mu niezły chrzest bojowy. Inicjacja na pełnoprawnego członka załogi jest niczym wyjęta z horroru - Percy zostaje przywiązany do łodzi ratunkowej i zanurzony w morzu, w którym pływają orki. Tak jak się marzyło Ernestowi, ekspedycja polarna "Endurance" przeszła do historii - tyle tylko, że z zupełnie innego powodu. Mayday, mayday Statek nie dociera jednak do Antarktydy. Podobnie jak "Terra Nova" grzęźnie w lodzie morskim, jednak w przypadku "Endurance" ten stan trwa długo. Za długo. Przez długie miesiące drewniane deski barkentyny trzeszczą pod naporem lodu, który ściska ją niczym imadło, aż w końcu statek się poddaje i idzie na dno. Zanim go odnajdą, przeleży tam dłużej niż sam Titanic. Załoga zabiera ze statku najbardziej potrzebne rzeczy i w porę się ewakuuje. Ernest, skoncentrowany na przeżyciu w nowych ekstremalnych warunkach, zarządza pozbycie się "słabych ogniw" - odstrzał pięciu psów, w tym trzech szczeniąt, a także kota. Załoga nie przyjmuje tej wiadomości łatwo - Tomowi znowu łzawią oczy, bo to on się głównie opiekował psami, smutnieje chirurg, bo jeden ze szczeniaków był jego pupilkiem, a Harry, stolarz ze Szkocji, już nigdy nie wybaczy tego Ernestowi. W konsekwencji ich relacje znacznie się pogorszą. Za pomocą łodzi ratunkowych rozbitkowie docierają na najbliższy stały ląd - Wyspę Słoniową. Nie jest to jednak żadna egzotyczna wyspa - raczej wrogie człowiekowi terytorium zamieszkałe głównie przez słonie morskie, pingwiny i foki. Wieje tu jak w Kieleckiem, nie ma się gdzie schronić, nie ma u kogo szukać pomocy. Déjà vu Toma Historia się powtarza. Albo będą siedzieć bezczynnie i czekać na zbawienie - a raczej na pewną śmierć - albo staną z nią oko w oko. Wybierają najlepszą łódź, zwaną James Caird, a stolarz ją ulepsza i uzdatnia do wymagającego rejsu, którego mają się za chwilę podjąć. Shackleton zabiera ze sobą Toma, który wykazał się ogromnym bohaterstwem w czasie poprzedniej ekspedycji, stolarza, któremu zabił kota, a także trzech innych mężczyzn. Goodbye and good luck W poniedziałek wielkanocny, 24 IV 1916 roku, w sześciu wsiadają do jednej małej łodzi, pozostawiają na wyspie dwudziestu dwóch kolegów, i ruszają po pomoc do Georgii Południowej - wyspy, na której mają być ludzie, a nie tylko pingwiny. Jeśli piekło istnieje, to załoga Jamesa Cairda, właśnie je przeżywa. Przez długie szesnaście dni przemierzają setki kilometrów oceanu. Każdy dzień wydaje się być ich ostatnim. Łódź atakują monstrualne fale i rozwścieczony wiatr, a kryształki lodu oblepiają żagle. Nie, to nie jest rejs luksusowym jachtem Abramovicha. Meta Z powodu sztormu łódź traci obrany kurs i ostatecznie przybija do innego brzegu wyspy. Połowa sukcesu już za nimi - jakimś cudem przeżyli ten rejs łodzią. Teraz muszą jeszcze przeprawić się na drugą stronę wyspy. Ale Georgia Południowa to kolejna nieprzyjazna kraina - to pokaźny masyw górski, który muszą pokonać. Trzech najsłabszych mężczyzn pozostaje w łodzi, a Shackleton, Tom Crean i Frank Worsley ruszają po pomoc po tym swoistym torze przeszkód, jakim jest wyspa. Trzydzieści sześć godzin później umorusani, zmęczeni i skudłaceni pukają do stacji wielorybniczej w Stromness, a tam witają ich słowami: "kim, u diabła, jesteście?". W istocie mogliby być delegacją od samego Lucyfera. Ernest odpowiada: "My name is Shackleton", ale równie dobrze mógłby powiedzieć: "My name is Bond. James Bond". Dokonali wyczynu na miarę Bonda. Załoga "Endurance", pozostawiona na Wyspie Słoniowej, czeka ponad trzy miesiące, zanim zostaje uratowana. Trudno w to uwierzyć, ale wszyscy, którzy brali udział w tej ekspedycji polarnej szczęśliwie wrócili do domu. Odyseusz wraca do swojej Itaki Po długich latach nieobecności Tom powraca do Irlandii, do miejsca, w którym wszystko się zaczęło - do małej wioski Annascaul w hrabstwie Kerry. Chowa medale do szuflady, nikomu nie przechwala się swoimi wyczynami. W 1917 roku poślubia swoją nastoletnią miłość, Nell, i zakłada z nią rodzinę. Stabilizuje swoje życie. Odchodzi z Royal Navy i przechodzi na wczesną emeryturę. Kiedy jakiś czas później Ernest Shackleton proponuje mu kolejną wyprawę polarną, Tom odmawia. I tym razem Shackleton nie dopływa do Antarktydy. Umiera w mało bohaterski sposób - w swojej koi na pokładzie "Questu". Ma niecałe 48 lat. Tom zaś prowadzi spokojne i rodzinne życie. Wychowuje trzy córki, a w 1927 roku otwiera w Annascaul pub i nazywa go "South Pole Inn" - Gospodą Biegun Południowy. Lubi przesiadywać w kącie, czytać gazetę i pić guinnessa. Usuwa się śmierci z pola widzenia, ale ona skutecznie go odnajduje. Puka do jego drzwi w 1938 roku. Tom z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego trafia do pobliskiego szpitala w Tralee. Nikt nie jest mu w stanie pomóc - brakuje chirurga, który mógłby dokonać zabiegu. Tom wyrusza do szpitala w Cork oddalonego o prawie 120 km. Czas działa na jego niekorzyść. To jego ostatnia podróż. Umiera w wieku 61 lat. Mogiła rodziny CreanUwielbiał, gdy wrzucało mu się kamień do rzeki
nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny